Podkamień koło Brodów

Logowanie

Nazwa użytkownika

Hasło



Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się

Nie możesz się zalogować?
Poproś o nowe hasło

Nawigacja

Aktualnie online

-> Gości online: 1

-> Użytkowników online: 0

-> Łącznie użytkowników: 617
-> Najnowszy użytkownik: PolaS

Ostatnio Widziani

harry harry
02:00:07
krystian krystian
02:12:50
PolaS
1 dzień
STOCKI JEAN MICHEL
1 dzień
Grzes
1 dzień

Statystyki

Zdjęć w galerii: 1759
Artykułów: 379
Newsów: 254
Komentarzy: 1437
Postów na forum: 899
Użytkowników: 618

Shoutbox

Musisz zalogować się, aby móc dodać wiadomość.

05-03-2020 05:38
Album: Dokumenty. Ciekawe skany "podkamienieckich" dok. W. Bieżana: tutaj.

11-05-2013 15:04
Dzięki dostępowi do ksiąg udało się rozpoznać nagrobek Małgorzaty Piątkowskiej oraz Jana i Anny Pleszczuk, Wandy Szymborskiej i Antoniny Szmigielskiej.

20-08-2012 13:21
Indeksy uzupełnione zostały o śluby osób o nazwiskach na literę "T" z lat 1785-1942

09-08-2012 16:26
Uzupełniłem o kolejną notkę z gazety artykuł "O Podkamieniu w prasie"

29-07-2012 12:58
Poprawiłem plan cmentarza - szkoda, że nikt nie zwrócił mi uwagi na błędy na tej stronie.

14-06-2012 14:16
Dzień dobry. Mam naimię Serhij. Jestem z Ukrainy. Na tej stronie internetowej w Liście zamordowanych w Podkamieniu w klasztorze osób znalazłem informację o bracie mojego pra-pradziadka Andrzeja Juzwy.

18-03-2012 20:59
Wizualnie poprawiłem plan Podkamienia: http://www.podkam.
..?page_id=9

24-02-2012 18:50
Przybyło kilka wierszy w dziale "Wiersze i proza".

01-03-2010 18:37
Wzorem strony http://www.olejow.
pl
będę zamieszczał genealogie rodów z Podkamienia, (dostęp dla grupy "Genealogia". Aby przynależeć należy wyrazić taka chęć

01-02-2010 23:22
Poprawiłem trochę listę pomordowanych - ułożona została wg miejsca mordu.

Ankieta


Pamiętaj - Ty też możesz pomóc!!
Wypełnij i wyślij ankietę dot. pomordowanych.
ANKIETA

Stowarzyszenie


A czy Ty zapisałeś/-aś się już do Stowarzyszenia Kresowego Podkamień?
DEKLARACJA

Ankieta

Chciałbym/Chciałabym w najbliższym czasie odwiedzić Podkamień i okolice

TAK
TAK
94% [17 głosów]

NIE
NIE
6% [1 głos]

Ogółem głosów: 18
Musisz zalogować się, aby móc zagłosować.
Rozpoczęto: 05/07/2021 13:23

Archiwum ankiet

Identyfikacja


Identyfikacja osób

Genealogia


Genealogia Podkamienia

Księgi metrykalne


Księgi metrykalne

I Kataster


Kataster józefiński

II Kataster


Kataster franciszkański

Ostatnie komentarze



Top komentatorzy

Ostatnie zdjęcia

Newsletter

Aby móc otrzymywać e-maile z Podkamień koło Brodów musisz się zarejestrować.

Warto tam zajrzeć

Nawigacja

Pod kamieniem (cykl: Wieczory z Polską - wieczór 4)

Pod kamieniem
(cykl: Wieczory z Polską - wieczór 4)

 

    Kiedyś powiedziałem: „Chcę napisać o Kresach”. Powiedzieli mi, że jestem zarozumiały - bo kto ja niby jestem, żeby ze swoim pisaniem o czymś tak wielkim pchać się tam, gdzie (i o czym) pisać mogę tylko wielcy. Jednym słowem - „za wysokie progi” - tak mi powiedzieli
   Bardzo długo nikomu nie mówiłem, że chciałbym kiedyś coś napisać o Mackiewiczu. A Józef Mackiewicz to dla mnie największy polski pisarz dwudziestego wieku. Człowiek zaplątany prawdziwie w naszą historię, a dziś, po swojej śmierci, manipulatorsko „utrupiany”, aby tej że historii, w jego książkach tak genialnie zobrazowanej, nie dopuścić do głosu.
    I kiedy dzisiaj, zaczynam pisać o tej topograficznej przestrzeni, którą uczyniono wręcz metafizycznym ekwiwalentem tęsknionej polskości, to myślę o granicach. I kiedy dzisiaj, chcę jakoś opowiadać o pisarzu urodzonym w Sankt- Petersburgu, piętnaście lat przed „salwą z Aurory” a więc przed czasem, kiedy w tym mieście nad Newą, kresu dobiegła kreatywna dla świata rola kultury europejskiej, to po dwakroć myślę o granicach.

 Rok 1991

    Wrześniowy dzień chylił się ku zachodowi - i jakby literacko to nie brzmiało chylił się w światłem słońca malowanym pejzażu Wołynia. Dopiero co wyjechaliśmy z lasu, który zdawał się nie mieć końca, podobnie jak droga, która na mapie wyglądała się na przejezdną, a w rzeczywistości kręciła się (a my z nią) wądołami po zboczach najwyższego w okolicy wzniesienia pasma Woroniaków. Na wprost nas, już w cieniu, w dolinie, widać było jakąś miejscowość. Ponad dachami domów, na wzgórzu, popołudniowe słońce zapalało złote refleksy na smukłej wieży klasztornego kościoła. Dojeżdżaliśmy do Podkamienia. Właśnie tutaj chciałem dotrzeć. Wiódł mnie li tylko jakiś impuls, a może intuicja. Może spodobała mi się nazwa, a może zainteresowało coś, co wyczytałem w starym przewodniku Orłowicza.
    "Minęło. Gdyby mnie dziś zapytano, czy pragnąłbym wrócić do owej epoki? ­odpowiedziałbym bez zająknienia: z całego serca i duszy! - oczywiście, nie trzeba być psychologiem, żeby się znać na źródłach nostalgii do terenu dzieciństwa, albo do „starych dobrych czasów”, u wszystkich ludzi wszystkich epok. Normalnie rzecz biorąc, nie można żadnej z nich idealizować, bo wiadomo, że idealnej nie było i nie będzie. Nigdy. Można tylko zestawiać post factum. Najbardziej trafnym zestawieniem tego rodzaju wydaje mi się przytoczone przez Fedora Stepuna: „wiek XIX-ty był wiekiem nieudanego dobra, a wiek XX-ty: wyjątkowo udanego zła."
(Józef Mackiewicz, Ostatnie dni Wielkiego Księstwa (w:) Kultura nr 4/150 (Paryż), 1960 r.)
    Miasteczko, niegdyś w połowie żydowskie, nie pozostało w mojej pamięci. Przejechaliśmy szybko przez jakieś uliczki, z których każda zaczyna się i kończy na rynku. Wszystko było niczym jakaś dekoracja - nawet mijani ludzie trwali w bezruchu i miałem wrażenie, że ich oczy są szklane. Kamień, który niegdyś wypadł tutaj z łap diabła i tkwi po­wyżej na wzgórzu, i od którego nazwę wzięło to miejsce - ten kamień zda się przygniatać tu wszystko wokoło i rzuca cień. Tak to sobie tłumaczyłem.
    Przejechaliśmy więc szybko; bezbłędnie wybraliśmy jedną z odnóg rynku, by dotrzeć na wzgórze, zwane od bardzo dawna Górą Różańcową. Szutrowa droga wznosiła się szybko ku słońcu, ale tutaj, pomiędzy miasteczkiem a klasztorem, nie wyglądało to tak świetliście jak widzieliśmy z daleka. Wokoło nikogo, tylko kilka skubiących trawę krów. Coraz dłuższe cienie rzucały rozrzucone wśród traw wapienne skałki, a także kapliczki i kaplice, sterczące bliżej i dalej od drogi i wyglądające niczym te skałki. A droga łukiem podprowadziła nas pod wysoki mur i wzdłuż niego, obok jakiś rozsypujących się kamiennych zabudowań, do bramy. Na murze obok czerwony - nie, pomarańczowy raczej - prostokąt tablicy informujący, że oto stoimy u wrót Zakładu Psychiatrycznego dla Kobiet w Podkamieniu.
   "Zawrócić", ale nie "powrócić", to była bardzo trudna definicja do wytłumaczenia. Żaden z zamieszkujących miasto jogów indyjskich, szamanów, cudotwórców, szarlatanów, hipnotyzerów, myślicieli murzyńskich, muzułmańskich i chrześcijańskich, do których Gabryś się zwracał o radę, nie bardzo nawet zdawał sobie sprawę o co jemu właściwie chodzi. Każdy myślał, że on jeszcze raz chce powtórzyć od początku młodość, co już miliony ludzi chciały przed nim. Dopiero pewien bardzo stary i bardzo mądry rabbi, rodem z Bobrujska, długo patrząc w przeciwległą za oknem ścianę, wyklejoną afiszem nowego gatunku pasty do zębów, i długo marszcząc czoło, domyślił się w końcu:
- Ehe, to ja widzę ze wszystkiego, że pan potrzebujesz być po prostu nie­śmiertelny? Tego nie da się zrobić.
- Zostawmy na razie nieśmiertelność na boku. Wszyscy idą od kołyski do grobu. Czy nie ma innej drogi?
- Tk, tk, tk. .. Nie widać.
- Objazdki jakiejś?
- Rabbi pokiwał głową z dezaprobatą: - Pan wie miasteczko Mir?
- No wiem.
- Tam była bardzo sławna na cały świat szkoła żydowska. To mnie młodego jeszcze wiózł do niej furman ze Słucka. To pod wieczór jakoś było, powiedział: „skręcimy w te objazdkie, lepiej będzie”. To pan powierzy, że wparli się w takie rojsty, że ledwo wilcy nie rozerwali. - Zamilkł i po chwili orzekł: - Jaka tu może być objazdka."
(Józef Mackiewicz, Fotograf (w:) Ściągacz­ki z szuflady Pana Boga. Londyn 1989)

Rok 1727

   Dla Mikołaja Potockiego, przywiezienie z Rzymu, poświęconych przez papieża Benedykta XIII, dwóch złotych koron (dla Maryi i Dzieciątka Jezus), miało wymiar szczególny. Wiązało się niewątpliwie z przesłaniem poprzedniego króla, Jana III Sobieskiego, dotyczącym klasztoru Dominikanów w Podkamieniu. Zwycięzca spod Wiednia, dokładając się sowicie do budowy tego klasztoru, miał powiedzieć, że „uczynię wam Podkamień drugą Częstochową”. Potocki, w czas drugiego dziesięciolecia XVIII wieku, stał wiernie przy „odtrąconej” od polskiego tronu frakcji Leszczyńskich i tym samym był nieprzejednanym wrogiem Sasów i króla Augusta II, czyli nie akceptował obecności nie-Polaka na polskim tronie. W konsekwencji był też jednym z najbardziej czynnych inicjatorów i uczestników konfederacji tarnogrodzkiej, wymierzonej przeciwko obecności Sasów w Polsce. Koleje losu, w 10 lat później, posadziły Potockiego na krześle wojewody wołyńskiego, a więc, w jakimś sensie, uczyniły go przedstawicielem tego samego króla. I właśnie jako wojewoda stał się on głównym organizatorem koronacji obrazu Podkamieńskiej Pani, w czym dostrzegł możliwość zademonstrowania prawdziwie polskich i szlacheckich wartości, o których jak widać nie zapomniał. Potockiemu udało się nadać sprawie znaczenie wyjątkowe - wręcz państwowe - co spowodowało, że zobowiązani byli zaangażować się w nią obaj ówcześni hetmani (niekonieczni politycznie przyjaźni wojewodzie): wielki koronny, czyli Adam Mikołaj Sieniawski oraz wielki litewski, czyli Ludwik Pociej. W efekcie, niewielkie wołyńskie miasteczko miało okazję zobaczyć przegląd polskich formacji wojskowych, które czasami de­legowano do uświetnienia także takich religijnych uroczystości. Byli więc m. in. tzw. pancerni, była artyleria i była chluba oręża polskiego - husaria. „Kiedy na taką wyprawę ruszała się chorągiew husarska - czytamy w „Opisie obyczajów ...” Jędrzeja Kitowicza - prowadziła za sobą wielką moc wozów czterokonnych i parokonnych, ludzi przy tym trzy razy tyle, ile komplet chorągwi zabierał, a to z tej przyczyny: najprzód szły wozy naładowane zbrojami, których w ciągnieniu ani towarzysze, ani szeregowi nie zażywali, aż na samym miejscu; raz dla lepszego siedzenia na koniu, druga dla deszczu, po którym potrzebowały chędożenia i polerowania, a zatem się darły. Po wozach zbrojowych następowały wozy z bagażami jmci pana namiestnika i towarzystwa-przy chorągwi się znajdującego, z sukniami od podróżnych paradniejszymi, z rzędami, kulbakami w srebro oprawnymi, z pościelami, pawilonami, makatami, kobiercami, namiotami, treptuchami, to jest żłobami płóciennymi, na kołkach rozpinanymi, w którym koniom, gdy w polu trzeba stać było, obroki dawano; z dekami, dywdykami, derami, z rondlami, misami, półmiskami, talerzami cynowymi, kociołkami miedzia­nymi, z wędzonkami, szynkami, kiełba­sami, schabami, legominami, mięsiwami, chlebami i obrokami, zgoła ze wszystkimi potrzebami, do żywności ludzi i koni należącymi. Jeżeli chorągwi komplet był  koni pięćdziesiąt, to z woźnicami, masztalerzami i inną czeladzią służącą można ją było rachować na trzysta głów, a koni na pięćset. Trzeba było bardzo obszernej wsi, ażeby się w niej cała pomieściła. Najczęściej się rozkładała na trzy częś­ci: na towarzystwo z potrzebniejszymi wozami, na szeregowych z takimiż wozami i na resztę taboru, w drodze mniej potrzebnego” . 
Samego aktu koronacji dokonał biskup łucki Bogusław Rupniewski. Ciekawym jest fakt, że wywodził on się z rodziny kalwińskiej i dopiero jako dorosły człowiek przeszedł na katolicyzm. Mszę Świętą koronacyjną współcelebrowali jeszcze: Stanisław Hozjusz - biskup kamieniecki, Jan Samuel Ożga - biskup kijowski i czernichowski oraz biskup łucki unicki (czyli greckokatolicki), Józef Wyhowski.
    Okoliczne wsie nie mogły pomieścić tysięcznych pielgrzymów ze wszystkich stron kraju: magnatów z dworami, delegacyi cechowych, szlachty wszelakiego autoramentu, mieszczan i prostych wieśniaków. Pełno było w Popowcach, w Czernicy i Styborówce, Także w Suchowoli i w Nakwaszy nad Ikwą. Pełno było nawet w odległych, powiatowych Brodach, skąd dojeżdżano codziennie, a w samym Podkamieniu trudno było nawet przejść z jednej strony rynku na drugą. Uroczystości trwały całą oktawę i tak przy huku 56 dział, setek strzelb, dziesiątków orkiestr i nie milknących śpiewach, dokonała się ostatnia tak wielka (jednocześnie jedna z pierwszych) koronacja przed rozbiorami Polski.
    Oczywiście piszę tutaj o koronacjach wizerunku Matki Bożej, czemu początek dał papież Klemens VIII około roku 1600, ozdabiając koroną z kamieni szlachetnych maryjny wizerunek w bazylice Matki Bożej Większej w Rzymie. W Polsce pierwszą koronowaną była częstochowska Czarna Madonna i zdarzyło się to dokładnie na 10 lat przed uroczystościami w Podkamieniu, które o równe lat 200 poprzedziły koronację tej „co w Ostrej świeci Bramie”. Bardzo bliski (choć zawsze za jakąś granicą) Poczajów i jego sanktuarium maryjne, swoją koronację przeżywał w roku 1773, czyli w czasie, gdy tamtejsza Ławra była unicka (poprzez zakon bazylianów). Ale w ramach represji carskich po powstaniu listopadowym, bazylianów usunięto, a do sanktuarium wrócili mnisi prawosławni. Ot, polityka i religia.
"- Pan powiedział: katolickie i prawosławne. To duża różnica. 
- Widzi pan, cerkiew prawosławna już dwadzieścia lat temu przeszła to, co kościół katolicki dopiero zaczyna przechodzić. Od kościoła oni (bolszewicy - przyp. TAŻ.) wymagają jeszcze tylko lojalności, małych kompromisów ... Uhum. A od nas już ślepego posłuszeństwa. Dwadzieścia lat temu certowali się z cerkwią, to znów na przemian prześladowania, różne stosowali chwyty. Teraz mają dostateczne doświadczenie w tej dziedzinie: powoli, etapami ... Nie strasząc. Dziś u nas i patriarcha w Moskwie słucha NKWD. A zaczęło się, jeżeli pan zna historię Tichona, też od kompromisów ... Uhum.
- Zimno. Ruszymy chyba.
- Taaak - przeciągnął wstając. - Ot widzi pan, jak to Pan Bóg rozporządził. No, a co pan porabia?
Paweł za całą odpowiedź machnął niechętnie ręką.
- Uhum, uhum, rozumiem. - Dreptał po starczemu po ostrym śniegu.
- Pro­szę nie wziąć za wymówkę, ani za złe słowo, ja to nie do pana mówię, a ot tak, w ogóle ...
Ale nie rozumiano nas, Rosjan, w naszym nieszczęściu. Uhum. Tak. A teraz przyszła i na in­nych kolej.
- No, niektórzy twierdzą, że to właśnie Rosja do nas przyszła, Rosjanie.
 - Uhum, wiem, wiem, słyszałem. Pocieszają się, pocieszają się. Każdy pociesza się w nieszczęściu, chociażby nieprawdą, a pociesza się."
(Józef Mackiewicz, Droga donikąd. Londyn 1955)

 Rok 1991, trochę później.

    Klasztorny mur żeńskiej „psychuszki” wątpliwie zdobiły płaty niegdysiejszego tynku i pnące się wszędzie jakieś zielska. Rdza jeszcze nie zżarła bramy, za którą miała być owa poszukiwana przeze mnie mistyczna kresowa Arkadia. Stałem i patrzyłem na tamtą stronę. Z tej strony widać było tylko dwupiętrowe skrzydło ogromnego niegdyś klasztoru. Niektóre z oczodołów okien miały jeszcze szyby i w nich odbijały się baranki obłoków i błękit nieba. W jednym z takich okien zobaczyłem jakąś twarz i poczułem wyraźnie, ze ten ktoś na nas patrzy.
    Niewiadomo skąd pojawił się stróż, taki „starik” z kijem w ręku, w długim szarym jakby szynelu. Dzisiaj i o tej poprze dnia on był tutaj najważniejszy. Cały personel i kierownictwo wypoczywało - była przecież niedziela. Starik bramę otworzył nam za kilka ichnich karbowańców (to był wtedy na Ukrainie taki niby pieniądz, etap przejściowy pomiędzy rublem a hrywną) i obiecał pokazać „stary polski kościół”. Aha - i zakazał czemukolwiek się dziwić.
Więc szliśmy szybko. Zaraz za węgłem byli ludzie. Wypłowiałe worki, ni to szlafroków, ni to płaszczy, wyciągnęły ku nam ręce, wskazywały palcami. Widziałem wielkie oczy i ostrzyżone do skóry głowy. Jedna grupa, druga, jakieś pojedyncze postaci - siedząca pod murem, wychodząca z czerni bramy (pewnie był tam dziedziniec wewnętrzny). To były kobiety, Nie wiem czy były stare, czy młode. Niektóre swe łyse głowy miały obwiązane kraciastymi chustami o nieokreślonej barwie. Niektóre chyba też coś ku nam mówiły, ale nasz Starik nie pozwolił im się zbliżyć machając groźnie swym kijem. Dalej była druciana siatka, w niej bramka i dalej dziedziniec przed barokowym frontonem świątyni. To jej wieża świeciła ku nam z oddali odbitym światłem słońca.
    Fasada pokryta była wyłupanymi otworami po pociskach - to tu, to tam. Wysoko, w niszach, stały potrzaskane figury świętych. Drzwi główne ktoś, już bardzo dawno temu, zabił na krzyż deskami. Dziś deski były już mocno przegniłe. Naprzeciwko stały kamienno-ceglane mury - wysokie na ładnych pięć, sześć metrów. Podpierały je jakieś oficyny, które niegdyś służyły pielgrzymom. Teraz pozbawione dachów, wypełnione pokrzywami, gruzem i śmieciami, nijak nie chciały opowiadać o dniach sławnych odpustów - tych z lipca, września, października i o tym najważniejszym - z 15 sierpnia. Mury w kształt gwiazdy otaczające klasztor zaprojektował Krzysztof Dahlke, pułkownik artylerii Sobieskiego. Były one jak najbardziej ku obronie przeznaczone, czego dowodem ich grubość, wspomniana wysokość i okrągłe baszty. Poprzez brakujące stropy i dachy jednej z nich patrzyłem teraz, jak przez oko lunety, ku niebu. Szukałem i tam śladów przeszłości tego miejsca. To znaczy; starałem się ową przeszłość w sobie opisać. Bo wszystko zaczęło się, jak chce legenda, od wędrującej po świecie Bogurodzicy, która tutaj właśnie postawiwszy swą stopę, odcisnęła ja w skale, dając początek źródełku z cudowną wodą i dając początek miejscu religijnego kultu. Druga stopę oparła nieopodal, w Poczajowie - i tam też trysnęła woda, i tam też powstało wspomniane już sanktuarium, Ławra Poczajowska (dzisiaj jedno z najważniejszych miejsc prawosławia). Myś­lałem o sile wiary, o tej determinacji kolejnych pokoleń, które odbudowywały i coraz bardziej wzbogacały to miejsce, tylokroć niszczone i grabione.
Tatarzy, Kozacy, Rusini, Rosjanie, Austriacy, bolszewicy, Niemcy, Ukraińcy i zwykli rabusie bez konkretnej narodowości czy światopoglądu - różni tutaj już bywali.
Żołnierze grabili co pod ręką i obciążali, przeważnie przypadkowym gratem, tabory pułkowe. Wiele zdeptali butami i bosą stopą oberwanej, głodnej armii.(. . .) Tu rozegrała się jedna ze zwyczajnych scen, która w ekstazie pożądania tak zasadniczo odróżnia człowieka od zwierzęcia: nie o żarcie bowiem szło, nie o napychanie brzucha, by potem leżeć w trawieniu z półprzymkniętymi powiekami nasycenia. Chodziło o gorzki i śmierdzący trunek, który nie sycił organizmu, a psychiczną potrzebę fantazji i oderwania się, właśnie, od spraw chleba powszedniego
... Tego żadne zwierzę pożądać nie byłoby nigdy w stanie. Za cenę plątających się nóg i osłabionych, walących się na chodnik ciał, wywołać w mózgu wizję nieistniejącego przeobrażenia i fałszywego szczęścia ... ? Żadna po murze biegająca jaszczurka, żaden pies wąchający brudy, ani świnia w chlewie, a nawet najmądrzejszy z ptaków kruk, który dziobie trupy ludzi i koni na pobojowisku - pojąć tego by - nie pojął! Ludzie zaś rozbili beczki, pili z rynsztoków, deptali po sobie, gubili czapki z czerwoną gwiazdą, zataczali się pijani, śmiali się szczęśliwie i płakali nad ludzką dolą.
(Józef Mackiewicz, Lewa wolna. Londyn 1965)

Rok 1944

    Od wielu miesięcy do Podkamienia przybywały coraz to nowe grupy ucie­kinierów, głównie z powiatów Dubno i Krzemieniec. Przybywali całymi rodzinami, wraz z dziećmi i starcami. Wszyscy wierzyli w moc tego świętego miejsca i w moc klasztornych murów, za którymi było coraz ciaśniej, ale przecież bezpiecznie. Na zewnątrz płonął bowiem ogień piekła bratobójczej wołyńskiej rzezi, jaką Polakom zgotowali ich sąsiedzi Ukraińcy.
    Kiedy o świcie 12 marca (w dzień po opuszczeniu Podkamienia przez ostatnią niemiecką jednostkę wojskową) oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii zaatakowały klasztor, przebywało w nim około 2000 ludzi. Wśród nich jedynymi uzbrojonymi była 18-osobowa grupa Polaków z miejscowego nadleśnictwa, którzy dysponowali zaledwie kilkoma karabinami i granatami oraz tylko dwoma automatami. Mimo to pierwszy szturm został od­party. Wówczas upowcy zaproponowali bezpieczne wyjście wszystkich, pod warunkiem zdania broni i pod warunkiem, że w klasztorze pozostaną tylko zakonnicy. Kiedy ludzie zdecydowali się wychodzić, zaczęto w ten tłum strzelać z karabinów maszynowych. Oczywista panika ogarnęła wszystkich. Część ludzi próbowała ukryć się ponownie w klasztorze. Napastnicy wdarli się jednak za nimi do wnętrza, dokonując tam bezprzykładnej rzezi. Rabowano co się dało. Wszystko palono i niszczono - obrazy, książki, meble. Wielu zamordowanych wrzucano do klasztornej studni - studni sławnej dotąd na cały Wołyń z tego, że była głęboka na ponad 90 metrów, a wieki wcześniej kopano i kuto ją w skale przez 18 długich lat. Minęło jeszcze kilka dni, podczas których wyszukiwano i mordowano Polaków, którzy poukrywali się w różnych klasztornych zakamarkach - na strychu, w piwnicach. A potem wszystko ucichło i przyszła wiosna, wyjątkowo punktualna tego roku.
    Tymczasem płynęły, gromadziły się chmury w przestworzu nieba. W słonecznych przerwach migotały cienie szarpanych wiatrem liści. Po drogach biegały gdzieniegdzie skręcone z pyłu bicze, podcinając suche źdźbła trawy. Za lasem dymił się w pustce sino-szary widnokrąg. Nigdzie tu nie było widać ani wojsk, ani śladów wojny.
Na prawo od drogi, aleja wysadzana brzozami prowadziła do jakiegoś majątku. Karol skręcił w nią bardziej odruchowo, niż z istotnego przekonania, że znajdzie tam czego potrzebuje: pejcz na konia, dratwę do zszycia nachrapnika ... Wrota stały otworem przed świeżo wyjechanymi koleinami kół. Snać gospodarze niedawno opuszczali swój dom. Dwór widniał płaski, nie duży; pomiędzy kolumnami ganku czerniły, jak krzyk ust, wyłamane odrzwia, zniekształcone przez czarny kadłub fortepianu, który utkwił w progu. Chłopi zgromadzeni na podjeździe i na klombie stratowanych kwiatów, musieli Karola dojrzeć już wcześniej, bo panowało tam milczenie zwróconych ku niemu twarzy. Ledwo jakiś pomruk. Wtem, kilkunastu ruszyło rzędem mu naprzeciw. Wyraz ich oczu zaciemniony był daszkami czapek, ale wyczuł w tym powolnym stąpaniu i rozpoznał po nagłym stłoczeniu strwożonych bab koło ganku, że idzie ku niemu coś groźnego. Był sam naprzeciw tłumu. Zatrzymał konia, i również powoli zdejmował z pleców karabin. Rząd chłopów zatrzymał się milczącym murem w odległości kilkudziesieciu kroków. Karol zawrócił konia i odjeżdżał stępa, maskując niepokój. „Rabują opuszczony dwór ... „ Dopiero wróciwszy na drogę przeszedł w kłusa, ale karabin trzymał w poprzek siodła, już go nie wkładał na plecy.
(Józef Mackiewicz, Lewa wolna Londyn 1965)

Rok 1991, jeszcze trochę później.

    Wszedłem do środka przez rozbitą ścianę bocznej kaplicy. Nawa była niczym wypalona czaszka (tak właśnie to sobie zdefiniowałem, kiedy później oglądałem wywołane zdjęcia). Było zupełnie pusto, martwa przestrzeń zamknięta w pokrytych liszajem wilgoci i brudu ścianach. Tylko w obramieniach okien jakieś resztki wężowych stiuków. Tylko jakieś w tej czaszce kolory ścian - różne, jak po wielu malowaniach co spod siebie wyłażą. Tylko w miejscu, w którym było prezbiterium, te plamy układały się we fragmenty oryginalnych osiemnastowiecznych fresków Stroińskiego, słynnego twórcy dekoracji malarskich wielu kościołów wschodniej Małopolski.
Z kątów świątyni (bo jednak byłem w świątyni!) cuchnęło moczem i czymś obrzydliwym. Dotarło to do mnie dopiero po dłuższej chwili, tak jak i wibrujący krzyk - wycie, dochodzące gdzieś zza ścian zamurowanych krużganków. Pod krużgankami zaś było miejsce, gdzie stał ołtarz. To przed nim w marcu 1944 zamordowano księdza Fijałkowskiego z Poczajowa, i jeszcze kilka osób, które aż tutaj uciekły przed goniącą je śmiercią. Stamtąd, z ołtarza, którego już nie ma, patrzyła Maryja, ubrana w ciemnoniebieski płaszcz, przetykany srebrnymi gwiazdkami. W prawej dłoni trzymała berło i różaniec. Na lewym ręku trzymała swe dziecko ubrane w amarantową szatę, sięgającą stop obutych w sandałki. Jezus w lewej rę­ce trzymał książkę, a prawą błogosławił.
    Tak też pewnie i pobłogosławił ciężko chorej córce Aleksandra Paczyńskiego, który w podzięce za jej cudowne ozdrowienie, obdarował w 1598 r. ówczesną misję dominikańską w Podkamieniu, obrazem zakupionym w tym celu we Lwowie. Pierwowzorem dla tego wizerunku był obraz Matki Bożej Śnieżnej z rzymskiej bazyliki Santa Maria Maggiore. We Włoszech wizerunek ten wymiennie znany jest także pod nazwą Salus Populi Romani, czyli Ucieczka Ludu Bożego, co w Polsce się jednak nie przyjęło.
    Z pospiesznej powrotnej drogi, do zardzewiałej bramy, pamiętam tylko - wcześniej nie zauważoną (jak to jest możliwe?) - białą koryncką kolumnę z pozłacanym posągiem Matki Bożej z Podkamienia. Wszystko wokoło zniszczono i ograbiono, a ona stała nietknięta i świeciło na nią słońce. Nie wiem jakim cudem ... Nie wiem jakim cudem, ale obraz Matki Bożej z Podkamienia także ocalał. Wraz z wysiedlonymi stąd Polakami dotarł do Wrocławia. Dzisiaj można go odnaleźć w dominikańskim kościele Św. Wojciecha.

 Rok 1719.

     Przyszły wojewoda, a w ten czas przegrany stronnik Leszczyńskich, wraz z grupą sobie podobnych, fundują klasztorowi w Podkamieniu pozłacaną figurę patronki tego miejsca. Postawili ją na klasztornym podwórcu, nieopodal najgłębszej na Wołyniu studni. I zrobili to na pamiątkę Tarnogrodzkiej Konfederacji.
     Pięć lat wcześniej król August II wprowadził do Polski kilkanaście tysięcy nowego saskiego wojska, próbując w ten sposób wzmocnić swoją pozycję wobec niechętnej mu szlachty. Wywołało to reakcję przeciwną - najpierw pojedyncze utarczki zbrojne z niechcianymi gośćmi, a potem zorganizowaną konfederację i poważne militarne sukcesy zbuntowanych Polaków.
"- Powietrze mówisz ... Naturalnie, u nas inne. Ale czy dadzą w nim żyć? W pejzażu tym samym.
- Jak to, pejzażu?
- Mówił mnie jeden mądry człowieczek, jak byłem jeszcze w konserwatorium: są trzy rodzaje patriotyzmu. Patriotyzm narodowy, patriotyzm doktryny i patriotyzm pejzażu. Narodowy interesuje się tylko ludźmi zamieszkującymi dany pejzaż, ale nie pejzażem. Doktrynalny, ani ludźmi ani pejzażem, tylko zaszczepieniem doktryny. Dopiero patriotyzm pejzażu, mówił ten człowieczek, obejmuje całość, bo i powietrze, i lisy, i pola, i błota i człowieka jako część składową pejzażu.
- No i?
- No i, jak to tobie wytłumaczyć. Na przykładzie: narodowi patrioci, na przykład, dla nich największe szczęście ludzkości, żeby jak najwięcej ludzi mówiło koniecznie tym językiem, ale broń Boże nie innym. Albo gdzie na rynku stał kościół, postawić cerkiew. Albo: gdzie stała cerkiew postawić przekoniecznie kościół. Zębami gotowi ściany szarpać. A dla niego - mówił - czy włoski barok, czy bizantyjska kopuła, i minaret i synagoga, tak samo należą do pejzażu, jak jezioro, czy rzeka, czy rynek przy którym stoją. I czapki, które zdejmują ludzie wchodząc do świątyni, czy właśnie nie zdejmując. A jak ty wszystkim wronom każesz krakać pod batutę, i liście na drzewach przykroisz w jeden wzór, to co zostanie z pejzażu?”
(Józef Mackiewicz, Lewa wolna. Londyn 1965)
Wówczas jako rozjemca pomiędzy królem, a konfederatami, pojawił się poseł moskiewski, niejaki Dołgoruki. Należy tutaj dodać, że car Piotr Wielki, już w 1702 r. został poproszony przez króla Augusta II o pomoc w wojnie ze Szwecją. I już wtedy rosyjski władca rozpoczął „subtelnie” ingerować w polskie sprawy. Tym razem, to sami Polacy, chcący usunąć z tronu Sasa, zwrócili się o poparcie do cara Piotra. Ten natychmiast to wykorzystał i wprowadził na ziemie polskie swoje wojska (oczywiście jako rozjemca). A potem, w 1716 roku, Rosjanie bardzo szybko dogadali się z Sasami i tym samym był to początek końca konfederacji. W rok później patriotycznie myślącym Polakom pozostało tylko stawiać pomniki. Historyczną puentą tych wydarzeń było to, że król August III, kolejny Sas na polskim tronie, mógł na nim zasiąść tylko dlatego, że tego chcieli Rosjanie.

 Rok 1991, już po zachodzie słońca

Stałem u stóp wielkiego kamienia. Wydawał się ogromny. Za plecami, jakieś dwieście metrów, pejzaż wypełniał klasztor; teraz szary w zapadającym zmierzchu. Odwróciłem się do niego plecami, dotknąłem kamienia - był zimny. Wokoło rosa osiadała na wygryzionej przez bydło trawie. Okazało się, że od północnej strony w kamieniu wykute są chwyty, przy pomocy których można wspiąć się w górę. Stamtąd, z wysokości dobrych dwóch pięter, patrzyłem długo przed siebie. Patrzyłem tam gdzie ostatnie promienie słońca coś zapalały na granicy horyzontu. To świeciły złocone dachy poczajowskiego sanktuarium. Było zupełnie cicho. Ani razu nie obejrzałem się do tyłu, czego dziś chyba żałuję, bo nie wiem jak wygląda klasztor widziany z wysokości Diabelskiego Kamienia. I jeszcze jedno: na kamieniu nie ma żadnych śladów, które sugerowałyby, że trzymał go w swych szponach diabeł - chyba, że źle patrzyłem.
 "Ostro zarysowane cienie drzew padały na drogę. Daleko, w prawo, widać jak chłop z babą wywozili nawóz na pola. Nie było słychać ptaków, a może zagłuszał je tylko stuk motoru. Ojciec Serafim oderwał wzrok od drogi i powiódł nim po horyzoncie.
- Czasem, w podróży, zdaje mi się
- powiedział wolno - że z ludźmi jest tak jak z horyzontami. Jedziesz, jedziesz, patrzysz w dalekość ... Ciągnie ku sobie, wabi, napawa sentymentem, wprawia w tęsknotę. A miną godziny, podjedziesz do tego horyzontu, do któregoś tęsknił i ... to samo złamane koryto! Ludzie mijani, ludzie z daleka, wydają się nieraz uroczy, i żałujesz, ze wśród nich nie żyjesz. A pożyjesz z nimi traszki ...
- Gorzkie słowa, jak na ojca duchownego
- Prawda jest tylko jedna. Ani gorzka, ani słodka, tylko jaką ją Pan Bóg stworzył.
(Józef Mackiewicz, Nie trzeba głośno mówić. Londyn 1969)

 

 

Tomasz A Żak
Intuicje przydrożne. Kultura - Literatura - Polska.
 Nr 1 (4) 2002 

 


Poleć ten artykuł
Podziel się z innymi: Delicious Facebook Google Live Reddit StumbleUpon Tweet This Yahoo
URL:
BBcode:
HTML:
Facebook - Lubię To:


Komentarze

Brak komentarzy. Może czas dodać swój?

Dodaj komentarz

Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.

Oceny

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.

Brak ocen. Może czas dodać swoją?
Wygenerowano w sekund: 0.05