Podkamień koło Brodów

Logowanie

Nazwa użytkownika

Hasło



Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się

Nie możesz się zalogować?
Poproś o nowe hasło

Nawigacja

Aktualnie online

-> Gości online: 17

-> Użytkowników online: 0

-> Łącznie użytkowników: 615
-> Najnowszy użytkownik: kahu

Ostatnio Widziani

JakubWezyk
1 dzień
Marichka
3 dni
harry harry
5 dni
swietojanski
1 tydzień
Kania2025
2 tygodni

Statystyki

Zdjęć w galerii: 1759
Artykułów: 379
Newsów: 253
Komentarzy: 1437
Postów na forum: 899
Użytkowników: 616

Shoutbox

Musisz zalogować się, aby móc dodać wiadomość.

05-03-2020 05:38
Album: Dokumenty. Ciekawe skany "podkamienieckich" dok. W. Bieżana: tutaj.

11-05-2013 15:04
Dzięki dostępowi do ksiąg udało się rozpoznać nagrobek Małgorzaty Piątkowskiej oraz Jana i Anny Pleszczuk, Wandy Szymborskiej i Antoniny Szmigielskiej.

20-08-2012 13:21
Indeksy uzupełnione zostały o śluby osób o nazwiskach na literę "T" z lat 1785-1942

09-08-2012 16:26
Uzupełniłem o kolejną notkę z gazety artykuł "O Podkamieniu w prasie"

29-07-2012 12:58
Poprawiłem plan cmentarza - szkoda, że nikt nie zwrócił mi uwagi na błędy na tej stronie.

14-06-2012 14:16
Dzień dobry. Mam naimię Serhij. Jestem z Ukrainy. Na tej stronie internetowej w Liście zamordowanych w Podkamieniu w klasztorze osób znalazłem informację o bracie mojego pra-pradziadka Andrzeja Juzwy.

18-03-2012 20:59
Wizualnie poprawiłem plan Podkamienia: http://www.podkam.
..?page_id=9

24-02-2012 18:50
Przybyło kilka wierszy w dziale "Wiersze i proza".

01-03-2010 18:37
Wzorem strony http://www.olejow.
pl
będę zamieszczał genealogie rodów z Podkamienia, (dostęp dla grupy "Genealogia". Aby przynależeć należy wyrazić taka chęć

01-02-2010 23:22
Poprawiłem trochę listę pomordowanych - ułożona została wg miejsca mordu.

Ankieta


Pamiętaj - Ty też możesz pomóc!!
Wypełnij i wyślij ankietę dot. pomordowanych.
ANKIETA

Stowarzyszenie


A czy Ty zapisałeś/-aś się już do Stowarzyszenia Kresowego Podkamień?
DEKLARACJA

Ankieta

Chciałbym/Chciałabym w najbliższym czasie odwiedzić Podkamień i okolice

TAK
TAK
94% [17 głosów]

NIE
NIE
6% [1 głos]

Ogółem głosów: 18
Musisz zalogować się, aby móc zagłosować.
Rozpoczęto: 05/07/2021 13:23

Archiwum ankiet

Identyfikacja


Identyfikacja osób

Genealogia


Genealogia Podkamienia

Księgi metrykalne


Księgi metrykalne

I Kataster


Kataster józefiński

II Kataster


Kataster franciszkański

Ostatnie komentarze



Top komentatorzy

Ostatnie zdjęcia

Newsletter

Aby móc otrzymywać e-maile z Podkamień koło Brodów musisz się zarejestrować.

Warto tam zajrzeć

Nawigacja

03. Klasztor Ojców Dominikanów w Podkamieniu w czasie napadu bandytów ukraińskich

Klasztor Ojców Dominikanów w Podkamieniu w czasie napadu bandytów ukraińskich od dnia 11 marca 1944 roku do dnia 20 marca 1944 roku

 

Przewidywania nasze co do napadu na Klasztor w Podkamieniu sprawdziły się. Wedle pogłoski piątkowej, Niemcy i ukraiński oddział „SS” opuścili Podkamień w sobotę jedenastego marca rano, kierując się w stronę Brodów. Obserwowałem z okna swej celi, jak ostatni oddział odmaszerował. Przewidywałem, że właśnie teraz przychodzi czas ostatecznej rozprawy band ukraińskich z Klasztorem, ale nie zdawałem sobie sprawy, żeby to już nastąpić mogło.

W Klasztorze było w tym czasie trzech ojców: ojciec Mikołaj Wysocki, ojciec Leon Podgórni i ojciec Józef Burda, oraz czterech braci: BRT Kryspin Rogowski, brat Garcjasz Juźwa, brat Jan Frączyk i brat Marcin Kaproń.

Ojciec Mikołaj Wysocki i Leon Podgórni, nie mogli wcześniej wyjechać, ponieważ trudno im było zdobyć potrzebne ku temu dokumenty. Ukraińscy urzędnicy i pod tym względem utrudniali wyjazd Polakom, a podobno sami zaopatrywali się w polskie dokumenty, aby jako Polacy łatwiej mogli wyjechać i ukrywać się razie potrzeby.

Bracia również nie śpieszyli się z wyjazdem. Brat Kryspin Rogowski przygotowywał się na śmierć z powodu podeszłego wieku i choroby, brat Garcjasz Juźwa był chromym, nie mógł chodzić, brat Jan Frączyk nie obawiał się śmierci, zdał się na wolę Bożą, brat Marcin Kaproń nie mógł prędzej wyjechać, gdyż miał wiele zajęć i całe gospodarstwo była na jego głowie. I tak pozostali wszyscy w Klasztorze.

Ksiądz Stanisław Fijałkowski, proboszcz z Poczajowa, pomimo moich próśb, by wyjechał z ojcami, pozostał, tłumacząc się tym, że ma chorą ciotkę, z którą podróż w tak ciężkich warunkach byłaby niemożliwa. Zostawić zaś jej nie może z pietyzmu, jaki żywił dla tej kobiety, która zastępowała mu matkę i ponosiła wiele trudów w czasie jego nauki. Nie chciał również opuszczać parafian, których miał zgromadzonych w Klasztorze, a za których widocznie chciał swoje życie poświęcić.

Oprócz większości kobiet i dzieci, w Klasztorze w tym czasie znajdowało się kilkunastu młodzieńców, którzy stanowili załogę, oraz tyluż starszych mężczyzn, zwłaszcza Wołyniaków. Tych, którzy umieli obchodzić się z bronią było zaledwie kilku: Stanisław Olszański, Antoni Iłowski, Andrzej Półtorak, Mieczysław Półtorak, Czesław Świętojański, Józef Świętojański, Tadeusz Barecki, Julian Bajewicz, zamordowany w piwnicy organisty i Alfred Huckman, który został zabity w Klasztorze, jako pierwsza ofiara napadu.

Nad tą załogą objął dowództwo w czasie napadu Kazimierz Sołtysik, inżynier, który w tym czasie miał powierzone sobie Nadleśnictwo, znajdujące się w Klasztorze.

Przyszła sobota, dzień jedenastego marca. W rannych godzinach tego dnia do brata Marcina Kapronia przyszła urzędniczka z Podkamienia, pracująca w Brodach, z wiadomością od ojca Marka Krasa. Prosiła brata, aby udał się do gminy w Podkamieniu i wydobył jego dowód osobisty, który następnie wyżej wspomniana urzędniczka miała doręczyć.

„udałem się do gminy zaraz po południu – opowiada brat Marcin Kaproń – powiedziano mi, że dowodu nie będzie, gdyż sekretarz wyjechał do Złoczowa.” Kiedy mam przyjść – zapytałem – w poniedziałek, czy we wtorek? Na to jeden z urzędników, Ukrainiec, odpowiedział: „Kto wie, co dziś będzie do wieczora”! woźny gminy skinął głową na mnie, abym wyszedł. Gdyśmy byli na osobności, woźny powiedział mi, aby bramy pozamykać, gdyż szykuje się napad na Klasztor, aby wymordować jego mieszkańców, gdy przyszedłem do Klasztoru od razu pozamykałem wszystkie bramy. Takie oto wiadomości przyniósł brat Marcin Kaproń z gminy w Podkamieniu.

Przez cały czas, w sobotę, odczuwałem dziwny niepokój. Wiedziałem, że coś się stanie. I oto o godzinie trzeciej po południu doniesiono mi, że bandyci posuwają się grupami od strony Czernicy. Już są w Podkamieniu. Podszedłem do okna i przez lornetkę widziałem doskonale pieszych i konnych bandytów, szybko posuwających się ku miasteczku. Cała droga od Pańkowiec do Podkamienia była nimi zapełniona.

Żadnych rozporządzeń w Klasztorze nie dawałem, tylko gdy otrzymałem wiadomość, że bandyci już idą w stronę Klasztoru, wyszedłem naprzeciw. Inżynier Kazimierz Sołtysik przyłączył się do mnie, chcieliśmy się przekonać naocznie, jacy to ludzie i po co przychodzą?

Spotkanie nasze nastąpiło przed godziną czwartą po południu, przy końcu muru klasztornego, koło domostwa Chudzika, na drodze wiodącej na gościniec.

Przywitano nas rosyjskim pozdrowieniem i podaniem ręki. Było ich dwóch, trzeci komendant widocznie jechał na koniu, jakieś piętnaście kroków za nimi. Widząc nas rozmawiających na drodze, zatrzymał się. Początkowo nic nie mówił, tylko od jego podwładnych dowiedziałem się, że jest to regularne wojsko „SS”, pod dowództwem kapitana niemieckiego. W Klasztorze chcą mieć punkt obserwacyjny, ponieważ zamierzają stoczyć walkę ze zbliżającymi się wojskami bolszewickimi.

Kazimierz Sołtysik częstował ich papierosami i w międzyczasie, w drodze do bramy klasztornej, toczyła się rozmowa w języku rosyjskim, ponieważ po ukraińsku rozmawiać nie umiałem. Oznajmili nam wyraźnie, że są prawdziwym wojskiem, a nie banderowcami, jakby ktoś przez pomyłkę mógł o nich tak sądzić, owszem, oni walczą przeciwko bolszewikom i banderowcom. Mocno to był podkreślone, aby nas ostatecznie przekonać o prawdzie ich słów. Pragną odpocząć w Klasztorze, gdyż po długim marszu są znużeni i głodni.

Widziałem ten marsz stojąc w oknie swej celi. Były to raczej wyścigi, kto pierwszy dobiegnie do mety, aby sobie „pohulać z bezbronną ludnością, tak bardzo śpieszyli się mordować Polaków. Nie było na nich widać żadnego przemęczenia, przeciwnie chłopy zdrowe i wypoczęte, żadnych śladów wojennych trudów nie można się było dopatrzeć. Gdy zwróciłem uwagę, czemu nie są umundurowani, tylko noszą cywilne ubrania i czapki, odpowiedziano mi, że to wszystko celem zamaskowania się przed bolszewikami.

Tak rozmawiając doszliśmy do bramy klasztornej od strony podwórza. Tu zatrzymaliśmy się, ponieważ brama była zamknięta i dopiero moje na wołanie otworzono nam. Nadjechał komendant banderowców, wciąż milczący, nie patrzył na nas. W końcu raczył przemówić, że chce mieć kwaterę w Klasztorze. Odpowiedziałem, że chętnie udzielimy kwatery, ale niech pierwej zatrzyma się przy bramie, a ze mną niech pójdzie dwóch ludzi, aby obejrzeć dogodne miejsce na kwaterę. Dałem przez to do zrozumienia, że nie jesteśmy przygotowani na przyjęcie takich gości (było ich w tym czasie na podwórzu klasztornym około trzydziestu, a nowi wciąż napływali). Trzeba również uspokoić ludzi w Klasztorze, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa ze strony przybyszów.

Komendant zgodził się na to milcząco, ale nie dał wyraźnego rozkazu, kto miał iść ze mną, poczęli się sami bandyci targować między sobą, kto będzie mi towarzyszyć w czasie otwarcia furty, gdyż wielu ich iść chciało. W końcu dano pierwszeństwo tym, których najpierw poznałem.

Gdy szedłem do furty klasztornej, poczęli grupami powoli posuwach się za mną. Furtę klasztorną zastaliśmy zamkniętą. Przez dłuższy czas nie odpowiadano na dzwonek i moje wołanie.  W Klasztorze cisza, jakby wszyscy wymarli. Dopiero po upływie dłuższego czasu odezwał się ktoś z piętra, że Klasztoru nie otworzą. „My się was boimy – wołano – my nie wiemy, kto wy jesteście. Lidzie są przestraszeni, dookoła były morderstwa Polaków, my was do Klasztoru nie wpuścimy. Idźcie do miasta, tam macie dużo pustych domów na kwatery” – odzywały się coraz śmielsze głosy. A kiedy prosiłem, by otwarto furtę, gdyż przyszło wojsko, odpowiedziano mi, że kluczy nie ma, że szukają, wiedziałem, że tak szukają, aby zyskać na czasie i furty nie otworzyć.

Ze strony bandytów były tez nawoływania i prośby, by otworzono Klasztor. „ludzie – wołano – czego się boicie, myśmy nie przyszli was zabijać!... Czto za głupośti !...”

Jednak w Klasztorze nie słuchano  tych wezwań i próśb. Dość było spojrzeć na owych młodych ludzi, uzbrojonych w ręczne karabiny maszynowe, pistolety i granaty, założone za pas i za cholewy, aby się przekonać, kto oni są i z czym przychodzą.

Nie wiedziałem jak się to wszystko zakończy, a ponieważ żadne nawoływania nie pomogły i furty nie otworzono, poszedłem do komendanta bandytów, aby mu to oznajmić. Siedział na koniu milczący i zamyślony. Odezwał się w końcu, że Klasztor musi być otwarty, w przeciwnym razie da znać dowódcy niemieckiemu, aby ten wydał rozkaz utorowania sobie siłą wejścia do Klasztoru.

Poszedłem znowu w otoczeniu bandytów do furty, ale i tym razem żadne nawoływania nie pomogły, furta była wciąż zamknięta, z czego oczywiście cieszyłem się w duchu, jeżeli mogłem się cieszyć będąc w takim położeniu. Nareszcie ktoś odezwał się z piętra, aby przybysze zajęli sobie na kwaterę organistówkę.

Propozycję tę, rad nie rad, musiał przyjąć dowódca bandy, ponieważ wieczór już zapadł i trudno było dłużej stać na zimnie. Bandyci poczęli pomiędzy sobą szemrać z niezadowolenia, że są zmarznięci i głodni, że pierwszy raz ich coś podobnego spotkało, aby Polacy żołnierzom odmówili kwatery. Spuszczono klucze od mieszkania organisty, poszedłem więc z całą bandą otwierać drzwi. Gdym wyszedł za bramę, zauważyłem, że już zciemniało na dworze i po raz pierwszy uczułem strach. Zdawało mi się, że przychodzi ostatnia godzina mego życia. Bałem się, by który znienacka nie strzelił do mnie, kryłem się więc pomiędzy bandytów. Po raz pierwszy od chwili spotkania, uczułem całą trwogę swego położenia. Byłem w ich rękach, sam jeden wśród bandytów, złych z powodu nieudanego zamachu na Klasztor, czułem się bardzo nieswojo, źle.

Gdy doszedłem do drzwi organistówki od podwórza, były one już na wpół wybite, ale klucz do tych drzwi się nie nadawał, musiałem iść do drzwi frontowych. Otworzyłem je i wszedłem do mieszkania. Zaczęto wołać o światło, powiedziałem, że idę postarać się o nie. Wyszedłem na ganek i zobaczyłem Kazimierza Sołtysika, jak śpiesznym krokiem począł oddalać się drogą na gościniec. Było mi tak obco i źle zostać samemu w gronie bandytów, że owładnął mną lęk, chciałem koniecznie mieć kogoś znajomego przy sobie, począłem przeto wołać pana Sołtysika. Znajdowałem się na drodze, gdzie stało kilku bandytów trzymających broń w pogotowiu. Po chwili przyszedł pan Sołtysik, mówiąc, że szedł szukać lampy. Gdyśmy obaj uszli kilkanaście kroków w stronę bramy klasztornej, usłyszałem szczęk broni,  obejrzałem się natychmiast, myśląc, że to już koniec mego życia się zbliżył. Co krok oglądając się za siebie doszliśmy nareszcie do bramy, gdzie stało już na warcie dwóch bandytów z bronią w pogotowiu. Puścili nas za bramę nic nie mówiąc. W połowie drogi do fury klasztornej, widząc, że jesteśmy sami, zamieniliśmy kilka słów o swoich spostrzeżeniach. Pan Sołtysik był tego samego zdania co i ja, jesteśmy w rękach ukraińskich bandytów.

Długo jeszcze stałem przy furcie, prosząc, aby mnie wpuszczono do Klasztoru; nie otwierano jednak, bojąc się zasadzki. Dopiero gdy inżynier Sołtysik potwierdził, porozumiawszy się ze swoimi w Klasztorze, że koło mnie nie ma nikogo, otwarto furtę. W przedsionku ujrzałem młodzież naszą z karabinami wymierzonymi w stronę drzwi. Szybko przeszedłem między lufami karabinów i znalazłem się wśród swoich w Klasztorze.

Nie trudno sobie wyobrazić, co się działo w Klasztorze po moim wyjściu na spotkanie banderowców. Jak wspomniałem, nie wydawałem wtedy żadnych poleceń, co trzeba robić, pomyślano o tym beze mnie.

Kiedy wieść o zbliżających się bandytach obiegła wszystkich mieszkańców Klasztoru, Bajewicz zarządził, aby pozamykano drzwi prowadzące do wnętrza. Stał się wielki ruch w Klasztorze. Okna zaryglowano, drzwi i furtę podparto drągami, przynoszono beczki z kapustą do przedsionka, worki napełnione zbożem, celem umocnienia głównego wejścia. To samo czyniono przy wszystkich wejściach bocznych. Brat Marcin Kaproń chował niektóre rzeczy klasztorne.

W tym czasie, kiedy stałem z banderowcami przed furtą, po drugiej stronie, wewnątrz byli tacy, którzy chcieli otworzyć furtę i wpuścić bandytów do Klasztoru. Półtorak Józef i Półtorak Andrzej byli wtedy przy furcie. Widocznie poczęto cos działać koło furty, gdy Bajewicz wysoki przemówił silnym głosem: "Odstąp od drzwi, bo cię zabiję“  wtedy od furty odstąpiono i poczęto w dalszym ciągu pracować nad wznoszeniem barykady.

Alfons Ochyra stał przy oknie i patrzał. Był przy nim niejaki Julek z Pańkowiec. Kiedy zauważyli go banderowcy, stojący na podwórzu, mówili do niego: "Julek, i ty tutaj ?".

Brat Marcin Kaproń spotkał Wróblewskiego na korytarzu, z karabinem w ręku. Powiedział wówczas młody mężczyzna „Mam czterdzieści cztery naboi, czterdzieści trzy użyję, a ostatnim sam  sobie wypalę, bo nie chcę być zabitym od Hajdamaków".

Opowiadał brat Marcin Kaproń, że był na wieży kościoła i stamtąd widział, że Klasztor był otoczony banderowcami, którzy stali w niewielkich grupach, najwyżej po pięciu dookoła Klasztoru. Na wieży było ich pięciu, siedzieli godzinę, zmarzli i  zeszli na dół.

Kiedy znalazłem się znowu w Klasztorze, doznałem dziwnego uczucia, jakbym wracał; z drugiego świata. Nie poznałem Klasztoru tyle tu było ciszy, skupienia i powagi, Ludzie witali mnie tym serdeczniej, że mieli mnie za straconego, zamordowanego przez bandytów.

Ledwie zdołałem spocząć chwilę i przyjąć posiłek, dano mi znać, bandyci są przy oknie. Proszą bym zeszedł do nich z inżynierem Sołtysikiem, albowiem nie są pewni, czy pokarmy, które na sznurze spuszczono im z Klasztoru nie są zatrute. Chcą abyśmy z nimi spożyli wieczerzę. Nie miałem już sił ku temu, ani chęci, by na linie zjechać na dół przez okno, obawiałem się podstępu ze strony banderowców, przecież dopiero co z ich rąk się wydostałem. Kazimierz Sołtysik również nie okazywał zapału do zobaczenia się z nimi. Znalazło się dwóch odważnych: Emil Ziemíak, obywatel Podkamienia i Roman Pilc, siostrzeniec księdza Fijałkowskiego z Poczajowa, okazali chęci udania się do bandytów na organistówkę, jako delegacja z Klasztoru na rozmowy.

Spuszczono ich na linie z okna na korytarzu, aby furty nie otwierać. Przyłączył się do nich Kucharzewicz z Poczajowa, który w tym czasie znajdował się poza Klasztorem i tak we trójkę udali się na organistówkę, gdzie urzędowali banderowcy.

Tymczasem, aby uspokoić ludzi i siebie, szukano bowiem po całym Klasztorze i piwnicach kryjówek, zarządziłem wspólne odmówienie cząstki Różańca świętego w kościele. Odsłoniliśmy Cudowny Obraz Matki Boskiej, otworzyłem tabernakulum, rozpoczęliśmy gorące i rzewne modły, tak jak można modlić się tylko w obliczu śmierci, albo grożącego wielkiego niebezpieczeństwa śmierci, jakie nam grozi obecnie, prosząc Matkę Najświętszą o pomoc w tej najtrudniejszej chwili naszego życia. Nie jestem zdolny opisać tego nastroju, jaki zapanował w tej chwili, i nikt go zrozumieć i odczuć nie jest w stanie, chyba ten, kto sam przeżywał.

Po odmówieniu Różańca zwróciłem się do obecnych tymi słowami: ”Stoimy wobec największej chwili naszego życia. Oto teraz ważą się losy nasze i całego Klasztoru. Nie wiemy, co nam ta noc, co dzień jutrzejszy przyniesie, śmierć czy życie, czy gorsze jeszcze znęcanie się nad nami okrutnych zbrodniarzy. Przyszła chwila, w której tylko wielka ufność w opiekę Bożej Matki przynieść nam może ocalenie. O Matko Najświętsza, Błagaliśmy Ciebie przez tak długi czas w tej świątyni, okaż nam się Matką, bo znikąd ratunku nie mamy. Tyś jest Królową i Panią tego ludu, który z jękiem i płaczem wielkim, Twojej, o Matko, opieki dzisiaj błaga. Niech wiara nasza w przedziwną dobroć Twoją i miłosierdzie, zawiedzioną nie będzie".

Udzieliłem błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem i odmówiłem modlitwy. Ludzie zanosili się od płaczu, a szept gorących modłów odbijał się echem o sklepienia świątyni i płynął do świętych ołtarzy. Pieśnią "Kto się w opiekę podda Panu swemu" zakończyliśmy nabożeństwo.

Przed godziną dziewiątą wieczorem wróciła delegacja. Krótkie sprawozdanie z rozmowy z bandytami złożył Pilc Roman. Potwierdził dotychczasowe nasze przypuszczenia. Byli to banderowcy z Wołynia. Pytali się, ilu ludzi jest w klasztorze, kto jest dowódcą, ilu księży, jakie zapasy broni. Żądali, aby przynajmniej jednego z nich wpuścić do Klasztoru, oczywiście wejdzie bez broni. O kandydacie owym na posła do Klasztoru opowiadał pan Emil Ziemniak, że miał on kieszenie wyładowane granatami, a prawą rękę zajętą, gdyż przy pożegnania podał lewą. Do Klasztoru jednak go nie wpuszczono.

W imieniu całej delegacji zabierał głos tylko Roman Pilc. Oczywiście dawał takie odpowiedzi, aby w niczym nie informować bandytów, co się dzieje w Klasztorze. Przyniesiono ich ostatnie słowo, aby do godziny piątej rano furta klasztorna była otwarta, w przeciwnym razie użyją siły.

Postanowiliśmy bronić się do ostatka w razie napadu i nie dać się podejść podstępem. Już sam fakt, że delegacja wróciła w całości, poprawił samopoczucie wielu.

Wśród naszych ludzi różne były opinie: jedni mówili, że bandyci siłą nie będą zdobywać Klasztoru, do którego podstępem wejść się im nie udało; inni wyrażali się, że wycofają się spod murów klasztornych, że oni idą tylko tam, gdzie łatwa zdobycz, tutaj zaś bez ofiar z ich strony obejść się nie może, że bandyci są tchórze, że pierwszy lepszy oddział niemiecki ich wypłoszy. Oczywiście, każdy jak potrafił tak się pocieszał, ale co innego myślał. A wielu myślało o tym, aby Klasztor opuścić.

I tak się też działo. Pod osłoną nocy wyszło wielu ludzi z Klasztoru, oknem z piwnicy pod tą częścią gmachu, gdzie w dawnych czasach mieściła się apteka. Wychodziły kobiety, dziewczęta, dzieci i znikały w ciemnościach nocy. Przykry to był widok dla mnie, bo zdawało mi się, że w ciągu nocy wszyscy w ten sposób opuszczą Klasztor i przyczynią się do jego zagłady. Ale znowu pocieszałem się tą myślą, że łatwiej im będzie ocalić życie swoje poza Klasztorem.

Obowiązkiem naszym było dać znać do wsi Palikrowy, że Klasztor został oblężony przez banderowców, aby ludność wioski miała się na baczności, a w razie potrzeby przyszła nam z pomocą . Umówione były w tym celu znaki porozumiewawcze z Klasztorem, a mianowicie, płonąca na wieży kościoła wiązka pakuł oblanych naftą. Skoro Palikrowy zobaczą taki znak, mają natychmiast spieszyć na pomoc Klasztorowi.

Roman Pilc, który niedawno wrócił z organistówki, jako delegat i dwóch ludzi z Wołynia udali się pod osłoną nocy do Palikrów. Jako znak, że doszli szczęśliwie, wystrzelili trzy białe rakiety, które widziano z wieży kościoła. Jaką rolę odegrali ci trzej mężczyźni w Palikrowach, nie mogłem się dowiedzieć, gdyż słuch o nich zaginął, a wypadki inny wzięły obrót, niż tego się spodziewano w Klasztorze.

Przez całą noc wartownicy czuwali przy oknach, obserwując ruchy bandytów, którzy stali po dwóch, w bramie ukryci za murem, oraz w szopie.

Kazimierz Sołtysik był bardzo niespokojny, sądził słusznie, że do obrony Klasztoru nie mamy dostatecznej ilości amunicji, ani broni. Nie było mieszkańców Malinisk, którzy mieli broń maszynową, mało mieliśmy granatów ręcznych. Nie wyobrażałem sobie również, byśmy przez dłuższy czas mogli się bronić.

Tej nocy nie spałem, budziłem się co chwilę, bo mi się zdawało, że zaraz granaty przez okno do mej celi padać będą. O godzinie czwartej rano odprawiłem Mszę świętą, myśląc, że odprawiam, ją po raz ostatni.

Niedziela dwunastego marca to najcięższy dzień dla Klasztoru i jego mieszkańców. O godzinie piątej rano, mimo zapowiedzi bandytów, że użyją siły i wejdą do Klasztoru- był spokój. Inżynier Sołtysik wysłał gońca do miasteczka na wywiad. Były wiadomości niepomyślne, upewniliśmy się, że niestety, mamy sprawę z Niemcami, gdyż dowódcą bandy ukraińskiej był kapitan niemiecki. Łudziliśmy się nadzieją, że napadu na Klasztor nie będzie, albo że Niemcy przyjdą nam z pomocą i rozpędzą bandytów. Cóż powiedzieć możemy tym ludziom, którzy tłoczą się na korytarzach i pytają co będzie? Nikt z nas nie umiał na to odpowiedzieć.

Tymczasem obserwatorzy na wieży kościelnej oznajmili, że trzy auta z armatami poszły w stronę Palikrów. Nie wiedzieliśmy, co to ma znaczyć. Dopiero później dowiedzieliśmy się o przeznaczeniu tych armat. W tym czasie, co i na Klasztor gotował się napad na Palikrowy, przy czym użyto armat na bezbronną wioskę.

Przed godziną dziewiątą, w chwili rozpoczęcia napadu na Klasztor, chcieli bandyci jeszcze z nami prowadzić rozmowę, wywoływali ludzi do okien, chodząc grupami po dziedzińcu klasztornym. Posypały się słowa wyzywające ze strony bandytów i odgrażanie, że nie długo siedzieć będziemy w Klasztorze. Jakaś dziewczyna z Wołynia, słysząc te szyderstwa, nie wiedziała jak na nie reagować, chwyciła karabin i zaczęła nim w oknie wygrażać bandytom, pomimo ostrych zakazów z naszej strony, by niczym nie prowokować, ale cierpliwie czekać na bieg wypadków.

Za chwilę potem odezwał się karabin maszynowy i pierwsze pociski posypały się w okna parteru i piętra Klasztoru od strony miasteczka, z za muru, w pobliżu ochronki, w niedługim czasie wszystkie okna były ostrzeliwane. Wtedy mieliśmy pierwszą ofiarę napadu w Klasztorze. Dwudziestoletni młodzieniec Alfred Hückman wyjrzał przez okno z sali nad furtą, został ugodzony w samo czoło, tak że drgnął tylko i oddał Bogu ducha. Długa kałuża krwi rozlała się na podłodze i była widoczną do końca mego pobytu w Podkamieniu.

Gdy ludzie usłyszeli strzały, nie wiedzieli co czynić, ogarnął ich popłoch. Dzieci i kobiety podniosły płacz. Zaprowadzono je do środkowych zabudowań Klasztoru, na tak zwane ruiny, by zabezpieczyć przed pociskami. Księża udzielali rozgrzeszenia, wszyscy gotowali się na śmierć. Wszedłem do swojej celi, by spowiadać proszących. Ujrzałem na podłodze kawałki tynku odpadłego od ściany. Spojrzałem w okno: trzy otwory od kul, które przeszyły sam środek celi. Bóg wie, czy uniknąłbym rany lub śmierci, gdybym w tym czasie znajdował się u siebie.

Trudno mi było pocieszyć i uspokoić tych, którzy z płaczem klękali przed kapłanem, by otrzymać rozgrzeszenie. Cieszyłem się później, gdy widziałem ich wszystkich żywymi.

Około godziny dziesiątej rozpoczęła się systematyczna strzelanina do furty klasztornej. Na śmiałków, którzy odważyli się przyjść do samych drzwi i rąbać je toporami, spadło z góry kilka granatów, jako pierwszy znak obrony Klasztoru. Po chwili Kazimierz Sołtysik przybiega do mnie zmieszany, wołając: "Ojcze, rzuciliśmy granaty, a tam byli Niemcy, źle z nami" - Opowiadał mi później Madejski z Poczajowa, że od tych granatów padło przy furcie klasztornej kilku bandytów.

Na górnym korytarzu poczęto robić barykady, utrudniające dostęp przez klatkę schodową. Szły ławki, sprzęty, kłody, drzewa, worki zboża. Śpieszono się z tymi pracami, gdyż obserwator z wieży doniósł, że bandyci zajechali tankiem przed furtę i poczęli z niego strzelać granatami. W Klasztorze wszyscy już byli na swoich stanowiskach obronnych.

Widząc, że na nic już nie mogę się przydać obrońcom, poszedłem na galerię z ojcem Leonem Podgórnim, aby pomyśleć o swojej duszy. Czekaliśmy już tylko chwili, kiedy banda wkroczy do Klasztoru, aby nas wymordować. Ostatnie przygotowanie na śmierć i Różaniec pokrzepiły mnie na duchu, wyszedłem z galerii, by zobaczyć, co się dzieje na korytarzach. Strzelanina nie ustawała, a huk ogromnym echem rozchodził się po całym Klasztorze.

Przez krótki czas siedziałem ukryty w kościele za ołtarzem świętego Jacka. Ledwie zdołałem znaleźć jakie takie miejsce w górnej części ołtarza, słyszę, że strzelanina ustała, a w Klasztorze rozlega się hałas, ruch, nawoływania i bieganie. W pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że Klasztor został zdobyty i zaczyna się mordowanie ludzi.

Jakże byłem zdziwiony, gdy po chwili usłyszałem spokojny głos Kazimierza Sołtysika, oznajmujący, że bandyci odstąpili od Klasztoru, a ludziom pozwolono wrócić do swoich domów. Nie mogłem w pierwszej chwili zrozumieć, jak się to stało, że jesteśmy wolni, czy jaka pomoc Klasztorowi przyszła? Otrzymałem wyjaśnienie, ze przed chwilą przybyła delegacja z miasta, z gospodarzem Półtorakiem na czele, by oznajmić zamkniętym w Klasztorze, że mogą wyjść spokojnie do swoich domów.

Ludzie widząc że bandyci odstąpili i odeszli poza mury, widząc tylko swoich, nawołujących do opuszczenia Klasztoru, uwierzyli i poczęli śpiesznie wychodzić przez rozbitą już furtę.

Rozmawiając później z Półtorakiem, zrozumiałem, jak się to stało. Widział on, jak bandyci poczęli ustawiać w miasteczku armatę, skierowując ją na Klasztor. Na zapytanie, co zamierzają czynie, otrzymał odpowiedz, że będą strzelać na Klasztor, że rozbiją to gniazdo Lachów. Półtorak widząc na co się zanosi, a miał dwóch synów dorosłych w Klasztorze, postanowił wszystkich ratować. Wziął ze sobą jeszcze dwóch gospodarzy i poszli we trzech do kapitana Niemca, prosząc go, by wydał rozkaz zaprzestania strzelaniny do Klasztoru, dopóki ludzie nie wyjdą. Kapitan dał się skłonić prośbie delegacji i wydał pisemny rozkaz oblegającym bandytom, aby odstąpili od Klasztoru. Mając ten rozkaz, pośpieszyli nasi delegaci, by wręczyć go dowódcy bandytów. Skutek był taki, że rzeczywiście bandyci odeszli od Klasztoru, a delegaci przynieśli tę wiadomość oblężonym.

Znalazłszy się na korytarzu, widziałem jak ludzie biegali,  śpiesznie unosząc swoje tłumoki. Przywołałem do siebie brata Jana Frączyka i oznajmiłem mu, że musimy szukać ratunku w ucieczce.  Niech każdy brat ratuje się, jak może, ja również opuszczam Klasztor.

Ponieważ była jeszcze godzina czasu do wyznaczonego terminu wyjścia, wręczyłem bratu wartościowsze przedmioty do przechowania, przebrałem się w czysty habit, gdyż siedząc za ołtarzem byłem bardzo zakurzony. Brat Jan był spokojny, jak gdyby nie widział niebezpieczeństwa; zdawało mi się, że on z Klasztoru nie ma zamiaru wychodzić. Inżynier Sołtysik pomagał mi wyszukiwać najpotrzebniejsze rzeczy, bym mógł je wziąć ze sobą.

Tymczasem rozeszła się rozpaczliwa wiadomość, że ludzie w popłochu wracają do Klasztoru z krzykiem, by zamykać furtę, ponieważ nastąpiła zdrada ze strony bandytów. Otóż ci, którzy piersi wyszli za mury, dostali się pod ogień karabinowy ukrytych bandytów, Padły już ofiary w zabitych na drodze i po ogrodach.

W pierwszej chwili znowu nie wiedziałem, co mam robić. Nastąpiło zamieszanie w Klasztorze, ludzie bali się wychodzić i bali się zostać. Ksiądz Stanisław Fijałkowski nawoływał, aby zamknąć i umocnić furtę, gdyż trzeba się bronić. Jednakże nie było żadnego posłuchu, każdy działał na własną rękę, broniąc swego życia. Inżynier Sołtysik począł mnie nakłaniać, by czasu nie tracić i wyjść, lecz nie przez furtę i główną bramę, ale od tyłu. Wielu ludzi wyszło tamtędy i nikt nie został zabity. Musimy tedy koniecznie wyjść z Klasztoru, albowiem śmierć pewna czekała nas tutaj, a przez ucieczkę może się ktoś z nas uratować.

Wziąłem ze sobą tylko teczkę i udałem się na dół, do stajni chcąc się stamtąd wydostać za mury. Okazało się jednak, że przez stajnię przejść nie można, ponieważ drzwi były zawalone kamieniami. wyszedłem na parter i zauważyłem, że w sali, obok pralni, spora gromada czeka na swoją kolejkę, by wyskoczyć przez okno. Organista Karol Ptaszek stał przy oknie i pomagał ludziom schodzić na dół.

Przyszła wreszcie kolej i na mnie. Gdy wyskoczyłem przez okno w śnieg, ojciec Leon Podgórni szedł już wzdłuż muru z walizkami w rękach. Towarzyszył mu szesnastoletni młodzieniec Alfons Ochyra, który służył mu za przewodnika, znając mieszkańców Podkamienia.

Była godzina za piętnaście minut druga po południu. Ludzie w odstępach około dwudziestu kroków posuwali się powoli przed i poza nami. Mówiłem do chłopca, jakich to doczekaliśmy się czasów, że księża i ludzie muszą uciekać z Klasztoru. Odpowiedział mi tym charakterystycznym zdaniem: "Rodziców moich i brata już bandyci zabili, ale dobrze, że przynajmniej ja żyję" - Uśmiechnąłem się w duchu na to powiedzenie i począłem myśleć, dokąd się mamy udać. Ojciec Leon Podgórni zamierzał uciekać do Palikrów, podzielałem jego zdanie i szliśmy w kierunku na cmentarz.

Dochodziliśmy do końca murów. W odległości może pięćdziesięciu kroków od ochronki zauważyłem stojącego na ganku bandytę. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, zawróciliśmy na lewo, kierując się w stronę głównego wejścia do kościoła i posuwając się samym wierzchołkiem wzgórza w stronę gościńca. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, jak niebezpiecznie było okrążać mury, bo prowadziło to w zasadzkę tych bandytów, którzy postrzelali pierwszych uciekających z Klasztoru.

Opatrzność czuwała nad nami, bo gdyśmy doszli do chat obok stojących, ujrzeliśmy gromadę ludzi biegnących ku nam. Wkrótce zrozumiałem powód tegoż: oto uciekali przed bandytą, biegnącym w długim kożuchu, nie dalej niż sto metrów od nas. Widząc go, szybko zawróciliśmy w dół, kierując się na budynek folwarczny, prawie biegiem po głębokim śniegu, oglądając się co chwilę za siebie. Bandyta szedł górą w stronę ochronki, gdzie znajdowała się główna komenda banderowców napadających na Klasztor.

Zmęczeni i zziajani wstąpiliśmy na chwilę do Prokoscha Lorenza, aby odpocząć. Zastaliśmy w tym domu Zajączkowską i ta powiedziała nam, że u niej banderowcy demolują dom, wobec czego opuściliśmy to miejsce. Dowiedziałam się później, że gospodarz tego domu został po naszym odejściu zamordowany.

Mój przewodnik Alfons Ochyra miał zamiar prowadzić nas do Bieleckich, ale ominęliśmy ten dom, gdyż tam już byli banderowcy. Idąc przed siebie, weszliśmy do mieszkania pewnego Ukraińca, którego nazwiska nie znamy, i w tym domu zatrzymaliśmy się chwilę czasu. Poczęstowano nas pierogami, wtedy weszła kobieta, Ukrainka, z tego samego podwórza i powiedziała nam, że widziała, jak bandyci prowadzili Mizerów i ją również wzięli. Była mocno przestraszona, ale ją zwolniono, gdyż ktoś za nią świadczył, że nie jest Polką.

Widząc, że niema warunków do zatrzymania się w tym domu, gdyż gospodarz bał się nas przechowywać, wyprowadził nas chłopiec na ogród. Wtedy usłyszeliśmy serię strzałów karabinowych. Jeszcze bardziej to nas przeraziło, dlatego szybko opuściliśmy to miejsce. Stanęliśmy przed domem Śwista. Wtedy przyszedł Gloss i powiedział nam, że ma dla nas bezpieczne schronienie. Skierował nas do Bazylego Marciniaka na Seńki. Ojciec Leon Podgórni pozostał u Bocka. Nie mogliśmy bowiem obaj kapłani przebywać w jednym miejscu, aby gdy jednego bandyci zabiją, drugi mógł pozostać w parafii.

Stanąłem wreszcie przed bramą podwórza Marciniaka Bazylego. Alfons udał się do mieszkania, aby dowiedzieć się, czy zostanę przyjęty. W pierwszej chwili Marciniak oznajmił chłopcu, że nie może mnie przyjąć. Gdy mi to chłopiec oznajmił przy bramie, stałem przez chwilę bezradny, myśląc, że pójdę po prostu do lasu, gdzie ukrywa się wielu Polaków, by dzielić z nimi wygnanie, gdy nagle Marciniak wyszedł i z progu swego domu dał znak ręką, abym wszedł do jego domu. Pożegnałem się przy bramie z Alfonsem, który nie mógł, czy nie chciał pozostać ze mną, udając się na noc do swego krewnego.

Opowiadał mi potem, jak chodził przez całą noc: "Byłem u Grossa, w nocy widziałem błysk z wystrzałów w górnych oknach Klasztoru. Noc była księżycowa. Widziałem jak banderowcy jeździli na koniach po lesie, poza kamieniem i szukali Polaków. Rano w poniedziałek zaszedłem do Chudasa, ugościł mnie miską klusek, wtedy banderowiec wjechał na koniu na podwórze, widocznie zabłądził, bo po chwili wyjechał na gościniec. Ja również opuściłem ten dom. Tego samego dnia rano spotkałem Józefa Półtoraka, zamierzał iść w stronę miasteczka, w kierunku Śwista. Odwiedziłem Hückmanów, matka wiedziała, że jej syn Alfred nie żyje.

Udałem się następnie do Strychaluka, który żył dobrze z moim ojcem, ale ten, podał mi garnuszek mleka i powiedział: "uciekaj". W Nakwaszy widziałem duży tabor banderowców, stali przy gminie". – Tyle opowiedział mi ze swoich przeżyć Alfons Ochyra.

 

Ciąg dalszy opracowania


Poleć ten artykuł
Podziel się z innymi: Delicious Facebook Google Live Reddit StumbleUpon Tweet This Yahoo
URL:
BBcode:
HTML:
Facebook - Lubię To:


Komentarze

Brak komentarzy. Może czas dodać swój?

Dodaj komentarz

Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.

Oceny

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.

Brak ocen. Może czas dodać swoją?
Wygenerowano w sekund: 1.30